sobota, 7 lutego 2015

Podsumowanie pierwszego miesiąca w nowej pracy.

W czwartek minął miesiąc odkąd zaczęłam pracować w nowej firmie. Jak już pisałam wcześniej (tutaj) znalazłam się w kompletnie innej rzeczywistości. Bardzo się z tego cieszę i również doceniam, że dostałam taką szansę. Pracy jest dużo, dzień mija szybko, cele są jasno wytyczone a atmosfera jest wręcz wspaniała - czego chcieć więcej. Dużo się przez ten miesiąc nauczyłam zarówno pod względem języka angielskiego jak i wykonywanej pracy. Dowiedziałam się też, paru nowych rzeczy o sobie. Okazało się na przykład, że polubiłam wstawanie o 5 rano. Nooo może polubiłam to za mocne słowo, ale przyzwyczaiłam się już do tego i zaczynam widzieć coraz więcej tego dobrych stron. Dzięki temu nie tylko zaczynam pracę wcześniej ale również wcześniej ją kończę. Wracam do domu po godzinie 17, co na warunki londyńskie jest naprawdę przyzwoitą godziną. Mam więcej czasu dla siebie i dla domu. Drugą rzeczą jaką się dowiedziałam o sobie, to niestety wolę ćwiczyć rano, na co teraz nie mogę sobie pozwolić, bo musiałabym wstawać o nie ludzkiej godzinie, której prawdopodobnie nawet nie ma na moim budziku ;) Ale za to, i to jest prawdziwy surprise!, bardzo tęsknie za regularnymi ćwiczeniami dlatego też...ale to już w kolejnym poście!
Okazało się również, że przez ten miesiąc polubiłam odbierać telefony od klientów, bo sprawia mi nieziemską frajdę fakt, że porozumiewam się z nimi po angielsku bez większych problemów ( są pewne wyjątki;) ). 
Oczywiście, pierwszy miesiąc nie obył się bez wpadek, z których wszyscy mieliśmy w pracy porządny ubaw. Bo jak tu się nie śmiać, skoro zamiast przyjąć płatność kartą od klienta, zwróciłam mu pieniądze na konto. Albo wysłałam dostawę z paletą cementu na adres domowy zamiast na budowę. Udało mi się też oczywiście zbłaźnić językowo, kiedy zapytałam jak często robimy "fortnightly promotions" (fortnightly - w najprostszym przekładzie - co dwa tygodnie! ). Próbowałam też przekonać koleżankę z pracy, że muszę wynieść lodówkę, zamiast coś z niej wyciągnąć. Pomyłek w nazwach firm lub imionach klientów nawet nie zliczę. A rozmowę z klientem z Glasgow, który mówił do mnie z tak przepięknym akcentem, którego ja niestety nie mogłam rozszyfrować, zaliczam do najbardziej komicznych wydarzeń w moim życiu :D
Ale na szczęście największy stres już minął, coraz bardziej jestem obeznana w temacie, nazwy firm nie są już mi obce, a i pomyłek językowych coraz mniej. Jestem też przekonana, że dalej mam dużo nauki przed sobą a i śmiesznych historii na pewno wiele.

Ale miesiąc uważam za udany i oby tak dalej!




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz